Historia tego wpisu jest długa. O doktorze Burzyńskim słyszałem już jakiś czas temu, ale moją głowę zaprzatały wtedy problemy natury strategicznej. Kilka dni temu jednak temat odżył ze zdwojoną siłą, znajomy bowiem podesłał mi link do „Dzień dobry TVN”, gdzie doktor Burzyński wraz z żoną opowiadali, jak udało im się opracować i zastosować z dobrym skutkiem jeden ze Świętych Gralli medycyny – lek na raka. Świetna rzecz!
Zanim przejdziemy do konkretów, kilka słów o samym doktorze. Stanisław Burzyński to biochemik wykształcony w Akademii Medycznej im. Feliksa Skubiszewskiego, którą to uczelnie ukończył z wyróżnieniem. Jak informuje Dziennik Wschodni:
„Już na studiach odkrył, że we krwi zdrowych ludzi występują związki, których nie ma we krwi chorych na raka. Kilka lat później z peptydów wyodrębnił antyneoplastony, czyli lek stosowany przez siebie do walki z nowotworami. […] Najogólniej rzecz ujmując wyłączamy geny, które powodują raka.”
Zadziwiająco proste! Kiedy czytam tak optymistyczne doniesienia, zawsze zastanawiam się gdzie może być haczyk, przyzwyczaiłem się bowiem, że w stosunku do nowych, rewelacyjnych, absolutnie bezpiecznych terapii onkologicznych, trzeba podchodzić ze zdrową rezerwą, dopóty człowiek nie przejrzy wspierających tezę dowodów naukowych. Pan Stanisław Burzyński ułatwił mi sprawę, jest bowiem badaczem płodnym. Ogrom jego publikacji z pewnością przekonuje pacjentów w Burzyński Clinic, ale jeśli nie rozumiesz co czytasz, nie możesz ocenić ich prawdziwości. Tak więc, jak sam Burzyński pisze na swojej stronie :
„jest autorem i współautorem ponad 300 publikacji naukowych i prezentacji. W swojej karierze otrzymał wiele prestiżowych nagród od różnych instytucji medycznych, edukacyjnych i rządowych.”
Sprawa wydawała się więc prosta. Postanowiłem przeszukać bazy danych w poszukiwaniu śladów działalności tego wybitnego i rozpoznawalnego na całym świecie polskiego onkologa (oh, wybaczcie, Burzyński nie jest onkologiem). Na stronie Clinical Trials, dokumentującej wszystkie zgłoszone próby kliniczne czekało mnie rozczarowanie : serwis zwrócił mi wyniki z których wynikało, że na 61 prób klinicznych zgłoszonych przez Instytut Burzyńskiego, zdecydowana większość ma status „nieznany”, część została przerwana albo zamknięta, a zaledwie jedno badanie zostało ukończone. Skaner głupot zabrzęczał po raz pierwszy, choć początkowo jeszcze nieśmiało. Zacząłem się zastanawiać, czy terapia antyneoplastonami wyodrębnionymi przez Burzyńskiego z … ludzkiego moczu, została zgłoszona do publikacji w jakimś prestiżowym periodyku naukowym. Tu również czekało mnie rozczarowanie – nazwisko _autora_ Burzyńskiego nie figuruje w bazach Lancetu, czy British Journal of Medicine. Czyli co? Facet każe sobie słono płacić za swoją autorską terapię – 10 tys dolarów miesięcznie – ale dowodów jej skuteczności próżno szukać? Zaczyna być ciekawie. Dr Burzyński, jak sam przyznaje, prowadził wojnę z amerykańską FDA (Agencja d/s Leków) próbując uzyskać dla swoich preparatów status leku onkologicznego, ale jakoś ten cały konflikt, udokumentowany w „Burzyński Movie”, „filmie dokumentalnym” (tu zwiastun PL), skupia się raczej na spiskowej teorii dziejów i niezdrowych emocjach, zamiast na twardych dowodach naukowych i poprawnej metodologii. Notabene „The Village Voice” określił film Burzyńskiego mianem „naruszającego podstawowe zasady etyki filmowej”. Cały styl Burzyńskiego jest w ogóle dziwnie niewiarygodny, np.: we wspomnianym już materiale TVNu Burzyński twierdzi że FDA dopuściła do obrotu jego lek, ale inaczej twierdzi zaskoczona Erica Jefferson z biura prasowego FDA:
„Nie ma żadnego leku doktora Burzyńskiego zatwierdzonego przez FDA – mówi kategorycznie. „
Przypomniał mi się ongiś sławny dowcip o Radiu Erewań. Czy terapię Burzyńskiego w ogóle weryfikowano? Tak, kilkukrotnie. Nazywano ją całkowicie rozczarowującą, potencjalnie niebezpieczną, nie wspieraną przez dowody naukowe (przy okazji powodującą efekty uboczne) i niewiarygodną. Reklamy telewizyjne terapii nowotworowej Burzyńskiego zostały uznane przez sąd za wprowadzające w błąd i bezprawne, a sam Burzyński ma już kilka procesów wytoczonych przez pacjentów. I jeszcze mały drobiazg. Dr. Burzyński idzie na wojnę z blogerami i straszy sądami tych którzy poddają w wątpliwość skuteczność Jego terapii. Co kuriozalne jednak , do dnia dzisiejszego nie opublikował nigdzie poprawnych pod względem metodologii, randomizowanych badań z grupą kontrolną, które to badania mogłyby raz na zawsze zamknąć krytykom usta. Tym samym idzie też na wojnę z samą medycyną, zaniedbując lub co bardziej prawdopodobne ignorując jej protokół. „The Lancet” podsumowuje lekcję płynącą z terapii Burzyńskiego następująco :
„Ludzie, którzy cierpią, zasługują na lekarzy słuchających ich potrzeb, ale ci sami lekarze muszą uznać, że nie wszystko w ortodoksyjnej onkologii jest doskonałe”
To jak mniemam, skłania dr Burzyńskiego do rozpoczynania ciągle nowych testów klinicznych, których nie kończy i nie raportuje, bo tylko tak może sprzedawać swoją terapię antyneoplastonami zdesperowanym i pełnym nadziei pacjentom, chodź jak się przekonaliśmy, jej skuteczność jest niepokojąco wątpliwa. I choć na swojej stronie Stanisław Burzyński oznajmia że kieruje się naczelną zasadą etyki lekarskiej: „Po pierwsze, nie szkodzić”, fakty zdają się temu przeczyć.
Zdjęcie : Stanisław Burzyński (fot. Waldemar Piasecki)