Prowadzę dość barwny żywot. Tydzień wypełnia mi w znacznej części praca, natomiast piątek lub sobotę, jak to w gwarze nazywają, najczęściej spędzam na fakultatywnych zajęciach z melanżu. Kiedy po kilku dniach takich harców czuję że mam dość, że „pij, nie pierdol” już nie posiada takiej siły przebicia, przyznaję sam przed sobą, że muszę trochę odpocząć. Spędzam wtedy parę wieczorów w domu, odżywiam się regularnie, wzbogacając jadłospis o sałatki i owoce, czytam książki, szydełkuję, by w końcu, po tym okresie rozpasania dojść do siebie. Tym czasem, modelki, celebryci, a także jak się zdaje, ludzie z odpowiednim stopniem samodramatyzmu poddają się detoksykacji. Co to jest?
Przede wszystkim, detoksykacja nie jest wymysłem nowym. Jej korzenie sięgają setek lat i osadzone są w jałowej intelektualnie glebie niemal każdego systemu religijnego świata. Pozwól że sprecyzuję, okresy postów, zmian diety czy abstynencji były znane na długo przedtem, nim na świecie rozbłysło światło medycyny ; Wielki Post, Ramadan, żydowskie święto Jom Kippur, by wymienić tylko niektóre z nich. Dzisiejszy fenomen oczyszczania organizmu jest interesujący z przynajmniej dwóch względów. Po pierwsze, jest innowacją wprowadzoną przez specjalistów od medycyny alternatywnej i marketingowców. Po drugie, chodzi o wynalezienie i zagospodarowanie (dla siebie) osobliwego procesu psychologicznego, którego w kategoriach medycyny, fizjologii czy biochemii nie da się oprzeć na jakichkolwiek podstawach naukowych. Kiedy otworzysz któryś z podręczników „Fizjologii człowieka”, przejrzysz uważnie strony, zapewne dostrzeżesz to samo co ja, próżno szukać w nim jakiejkolwiek wzmianki o systemie detoksykacyjnym. Jest ku temu bardzo prosta przyczyna. Natura nie zna czegoś takiego jak „detoksykacja”. Najwyraźniej ten proces został zręcznie przystosowany do naszych naturalnych potrzeb. Dziś, ludzie łykają środki odurzające, piją alkohol, żyją i odżywiają się szybko i niezdrowo, nadużywają leków, czują że „nie mają mocy” lub najzwyklej w świecie cierpią na nadwagę. Nie będzie nadużyciem jeśli stwierdzę, że my, ludzie XXI wieku, jak nasi bogobojni przodkowie z czasów jaskiń i gorejących krzaków, również szukamy swego rodzaju rytualnego odkupienia win, odnowienia czy oczyszczenia. Chcemy raptownie przeskoczyć pewien etap, dzięki czemu znów powrócimy na ścieżkę zdrowego rozsądku. Produkty i diety oczyszczające są zatem towarem powstałym na ludzkie zapotrzebowanie i towarzyszą nam niemal od początków cywilizacji.
Internet to wspaniałe źródło wiedzy, ale i paskudnego obskurantyzmu. Kiedy w wyszukiwarce wpiszesz frazę „terapia oczyszczająca”, ta zwróci Ci niemal 82 tyś. wyników, a kiedy zachce nam się wklepać „plastry oczyszczające” wyszukiwarka daje aż 144 tyś wyników zwrotnych! Toż to musi być hit, a klienci najpewniej walą drzwiami i oknami! Cytując klasyczny już slogan: „No to bierzemy głosowanie!”. Produkty tego typu są dostępne w każdym niemal sklepie ze zdrową żywnością, można je także nabyć w niezliczonej ilości miejsc w internecie, żeby wymienić tylko popularną platformę aukcyjną czy strony przedstawicieli takich magicznych marek jak Aikido, Tanoki czy Kinokatara. Hai! Każdy z tych plastrów wygląda trochę jak saszetka z herbatą, z tą różnicą że na jednej stronie ma klej i tą stroną mocujesz plaster do stopy przed zaśnięciem. Zobaczmy jak to działa (w skrócie) :
Detoksykacja organizmu następuje dzięki działaniu unikalnej mieszanki składników aktywnych zawartych w plastrach detoksykacyjnych Aikido. Plastry Aikido działają na zasadzie ciśnienia osmotycznego. Ciepło detoksykacyjnych plastrów wchłania substancje toksyczne wraz z potem z podeszwy naszej stopy. Pod wpływem dalekiej podczerwonej energii turmalinu powodują wydalanie toksyn poprzez skórę.
Ta unikalna mieszanka składników aktywnych jest dostępna dla ciekawskich w sekcji FAQ lub w opisie (tu, konkurencyjnego) produktu. Wszystko będzie się powoli wyjaśniać, jeśli sprawdzisz czym dokładnie są owe składniki. Po kilku minutach stwierdzisz bowiem, że zostały one podejrzanie dobrane. Producenci takich plastrów nie są zbyt oryginalni i nie szafują miksturami, skład różnych produktów tego typu może się tylko subtelnie różnić. W saszetkach znajdziesz więc: ocet drzewny, eukaliptusowy lub bambusowy, hydrolizowane sacharydy, turmalin, oraz witaminy. Nie będę przynudzał więc przejdę do rzeczy : acetum-pyro-lignosum to sproszkowany ocet drzewny i substancja higroskopijna. Hydrolizowane sacharydy to pomimo magii słów zwykły cukier. Sacharydy (np. skrobie) w procesie trawienia, Twój organizm rozbija na cząstki prostsze (np. glukozę), właśnie w procesie zwanym hydrolizą. Turmalin, szlachetny minerał – ma ponoć emanować wiązką dobrotliwych jonów działając jak katalizator. Turmalin, jako krzemian jest co prawda magnetyczny i może dawać efekt kociego oka, lecz niestety, tylko przy sztucznym świetle, a przecież pod kołdrą jest całkiem ciemno. Taka „energia pochodząca od turmalinu” to nic innego jak bujda na resorach Matchboxa. Podsumujmy : naklejamy plaster na stopę, idziemy spać, stopa się poci, ocet drzewny wiąże wilgoć z potu (jak torebeczki z dwutlenkiem krzemu w kartonach ze sprzętem audio), a cukier w plastrze zaczyna się lepić. Czy kogoś to dziwi? Gdy wstaniemy rano zastaniemy więc plaster który zamienił się w lepką, nieprzyjemną i dziwnie pachnącą maź w której, a jakże, muszą być toksyny! Jeśli jakimś cudem ktoś namówił Cię na kupno tych plastrów, zrób coś dla siebie : weź jeden z nich i szklankę z gorącą wodą. Skrop kilkoma kroplami wody Twój plaster i przyczep od spodu do szklanki. Jeśli po 15 minutach otrzymasz dokładnie ten sam efekt co po „leczniczej nocy”, możesz dać się zwieść i stwierdzić, że w szkle Twojej szklanki na poranną kawę również są toksyny. Przerażająca perspektywa!
Trzeba przyznać że ta branża ma talent, a stanie się to jasne, kiedy przejdziemy do kolejnego triku. Spodoba Ci się jego oryginalność. Wanny oczyszczające z toksyn, lub jak wolą nazywać je ich producenci, bioenergizery lub jonizatory, to niepozorne kawałki plastiku w kształcie miski z kilkoma mądrze wyglądającymi urządzeniami u boku. Założenie jest proste :
D-tox rozpoczyna proces przywrócenia równowagi bioenergetycznej Twojego ciała. Następuje to poprzez wymianę jonów dodatnich i ujemnych wskutek czego następuje usunięcia toksyn z ciała. Efektem jest wzrost energii, zarówno psychicznej jak i fizycznej następujący wraz z pojawieniem się dobrego samopoczucia.
Szczerze mówiąc, gdy ja chciałbym nabrać dobrego samopoczucia, ostatnie co bym zrobił, to wsadzał stopy do plastiku z wodą w której płynie prąd. Co kto lubi, spierać się nie będę. Producent przekonuje jednak, że w ten sposób urządzenie „w trakcie 30 minutowego zabiegu […] wywołuje wymianę jonów z polem bioenergetycznym co stanowi sedno całego zabiegu”. Rezultatem miałoby być uwolnienie z organizmu zalegających przez lata toksyn, co sygnalizowane jest zabarwieniem koloru wody na brązowo (brzmi znajomo). Wszystko co musisz zrobić, to poza nabyciem urządzenia oczywiście, wsypać do miski soli, włożyć nogi i włączyć ten cud techniki. Masz też dużą niebieską lampkę, dla relaksu na czas zabiegu, bajera! Jeśli tylko nie spałeś na lekcji chemii w podstawówce, wiesz że sól kuchenna to NaCl. Chlorek sodu jest elektrolitem . Jeśli taki roztwór wody i soli potraktujesz prądem, otrzymasz brązowy osad na elektrodach, a w rezultacie zabarwienie wody. Woda będzie więc ciemnieć nawet jeśli nie będziesz trzymać w niej nóg – to proste zjawisko elektrolizy. Jest też obstawa medialna. Ulotki i opisy takich produktów pełne są wykresów i rysunków, sprawiają wrażenie udowodnionych naukowo, mamroczą też coś o badaniach. Tu nikt jednak nie troszczy się o szczegóły, jak opis metody eksperymentów, liczy się tylko pozytywny przekaz, piękne wykresy. Mam tu taki jeden. Jak przekonuje karta produktu u dystrybutora „wykonane w podczerwieni zdjęcia wyraźnie ukazują wzrost krążenia krwi już po upływie 15 minut od rozpoczęcia zabiegu D-toxem (zdjęcie po prawej) w porównaniu do zdjęcia wykonanego przed rozpoczęciem zabiegu (zdjęcie po lewej)”. Wszystko fajnie, ale jeśli jest tam grzałka, taki efekt jest po prostu spowodowany rozszerzeniem naczyń krwionośnych pod wpływem ciepła roztworu. Nieco dalej na stronie produktu u dystrybutora (co znamienne nie znalazłem tego na stronie producenta) , widać kolejny dowód skuteczności plastikowej wanienki, w postaci fotografii kirlianowskiej i właściwie wszystko staje się jasne. Ironicznym zatem wydaje się hasło: „Nowoczesny tryb życia kosztuje nas więcej niż nam się to wydaje”, szczególnie wtedy jeśli przychodzi nam zapłacić za miskę z grzałką 1200 złotych.
Podsumowując muszę odnieść się do najważniejszego aspektu całej tej sprawy. Nie ma nic złego w zdrowym odżywianiu, w rozsądnym trybie życia czy powstrzymywaniu się od potencjalnie szkodliwych i stanowiących ryzyko dla organizmu praktyk, ale magiczne mikstury, szybko działające antidota na lenistwo nie mają ze szlachetną cnotą rozsądku nic wspólnego. Nie dobre jest więc udawanie, że te modne bzdury to po pierwsze, coś nowego, a po drugie, że ma to jakiekolwiek podstawy naukowe.
O kilku dietach cud i ich autorach napiszę w części 2.